Przejdź do treści

2025-08-14-lancut - Busem z poznania - wycieczki inne niż inne

Pomiń menu
Pomiń menu
bastei

Łańcut. Podkarpacie Premium. Zamek, synagoga i kufel




DŁUGOŚĆ TRASY:
1500 km


Termin:
14 - 17 sierpnia 2025

POZOSTAŁO:

Podkarpacie dla poznaniaka to prawie jak inna galaktyka – niby Polska, ale mentalnie gdzieś daleko, za granicą wygody. I właśnie dlatego tam wracamy. To była nasza pierwsza busowa trasa na wschód – pionierska, debiutancka, wypróbowana kilka lat temu. Zaskoczyła wszystkich, łącznie z nami. Została z nami na stałe i co roku znajduje swoich ludzi. Bez błędów pierwszego razu, za to z dopracowanym rytmem i sprawdzonym flow.
To nie jest „ładna wycieczka”, tylko trasa z rozmachem. Zamek jak z opery, kościoły z klasą, synagoga z historią, piwo z charakterem, a na dokładkę Beksiński – bo jak już wchodzić w klimat, to na całego.
To nie jest objazdówka z checklisty – to przejazd przez cały przekrój regionu, w którym jest więcej treści, niż w niejednym city breaku. I nie chodzi o to, że „tam też jest ładnie”. Chodzi o to, że tam jest inaczej – intensywnie, zaskakująco, wielowarstwowo. Ludzie dzwonili i pytali, czy to trasa na tydzień. Nie jest. Ale spokojnie – cztery dni wystarczą, żeby się zakochać i zadać sobie pytanie: czemu ja tam wcześniej nie byłem?

A będziemy:
Łańcut – barokowy zamek i stajnie, które wyglądają jakby ktoś tam właśnie nakręcił film kostiumowy.
Krasiczyn – renesansowo-manieryczne cudo, baszty i park, które zostają w pamięci
Krzyżtopór – ruiny pałacu‑fortecy, który kiedyś był jedną z największych budowli w Europie
Sandomierz – średniowieczne miasto na wzgórzach, z Zamkiem Królewskim, podziemiami i gotycko-barokową katedrą
Rzeszów – żywe miasto, które wieczorem rozwija zupełnie nowy wymiar.
Leżajsk – klasztor i browar w jednym, gdzie modlitwa miesza się z degustacją.
Zamki, świątynie, synagogi, parki, muzea, Beksiński i lokalne piwo
i nie tylko - wszystko na naszej www

Ta trasa to nie parę punktów na mapie, to różne światy w czterech dniach – od baroku po ruiny palazzo-in-fortezza, od sakralnej przestrzeni po brzmienia organów, od dialogu historii z browarem po sztukę, po której ciężko się pogodzić, że to tylko wyprawa w Polsce.
To trasa na ścianę wschodnią, która – mając za sobą kilka lat powtórzeń – działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Bez baboli „pierwszego razu”, za to z dopieszczonym flow, bez lukru, ale z klimatem.
Każda atrakcja to inne, niepowtarzalne story.

Chcesz poczuć, a nie tylko zobaczyć?
Masz cztery dni, trasę sprawdzoną rok po roku i miejsca, które odpalają emocje – czas wskoczyć do busa.
Kilka miejsc jeszcze wolnych – łap, zanim znikną.

Trasa wiedzie

DZIEŃ I
  • 6:00 wyjazd z Poznania (Stacja ORLEN Górczyn, ul. Zgoda)
  • Zamek Arcybiskupów Gnieźnieńskich w Uniejowie (przewodnik)
    • wnętrza z wystawami
    • dziedziniec
    • baszta (przewodnik)
  • Sanktuarium w Kałkowie
    • świątynia
    • Golgota Świętokrzyska, czyli martyrologium narodu polskiego
    • Droga Betlejemska
    • dzwonnica
  • Zamek Krzyżtopór (przewodnik)
  • wieczorny przyjazd do bazy z pogaduchami

DZIEŃ II
  • Sanok
    • Zamek (przewodnik)
    • Galeria Zdzisława Beksińskiego
    • Pozostałe stałe ekspozycje
  • Krasiczyn – Zespół Pałacowo- Parkowy (zwiedzanie z przewodnikiem)
  • Przemyśl (z przewodnikiem)
    • Miasto multikulturowe z przewodnikiem miejskim
    • Skomplikowana polsko- rosyjsko- ukraińska historia
    • 3 religie/ trzy monumentalne obiekty sakralne
    • Zamek Kazimierzowski (z basztą) / zabytkowy dworzec (opcja)
    • Archikatedra Rzymskokatolicka
    • Katedra bizantyjsko-ukraińska
    • Rynek Starego Miasta
    • Ławeczka Szwejka
  • wieczorna biesiada grilowa

DZIEŃ III
  • Zamek w Łańcucie
    • zwiedzanie Zamku, Stajni i Powozowni (audioprzewodnik stacjonarny)
    • przebieżka po parku
    • Storczykarnia, Oranżeria, Łaźnie Zamkowe (indywidualnie dla chętnych – nie wliczone)
    • Chwila wolnego dla kawo-potrzebujących
  • Synagoga w Łańcucie z 1761 roku- unikat na skalę światową (z przewodnikiem)
  • Muzeum Browarnictwa i Ziemi Leżajskiej w Leżajsku wraz z degustacją (przewodnik)
    • Archeologia i Dzieje Staropolskie (część multimedialna)
    • Ekspozycja Etnograficzno-Zabawkarska
    • Browarnictwo Leżajskie
  • pauza na pyszny posiłek (nie wliczone)
  • Leżajsk – Klasztor OO Bernardynów (przewodnik)
    • katedra
    • muzeum/ klasztor
    • Plac Rajski
    • koncert organowy (20 min) *
  • Rzeszów by night:
    • tańcząca fontanna multimedialna
    • Rynek Starego Miasta
    • Pałac Lubomirskich
    • I niespodzianka


DZIEŃ IV
  • Baranów Sandomierski – zespół pałacowo- parkowy (z przewodnikiem)
    • Historyczne wnętrza zamkowe
    • Arkadowy dziedziniec zamku
    • Secesyjna kaplica zamkowa
    • Podziemia zamkowe (wystawy czasowe i stałe)
    • Wybicie pamiątkowej monety
  • Sandomierz:
    • Brama Opatowska
    • Wycieczka miejska meleksami (ze spacerem Wąwozem Królowej Jadwigi), (z komentarzami)
    • Podziemna Trasa Turystyczna z nowymi multimediami (przewodnik)
    • Rynek z ratuszem
    • miasto, Zamek — indywidualne „chłonięcie” (pokierujemy do miejsc „must see”)
    • czas na obiad/ ciacho (ind) i Ojca Mateusza (nie wliczone)
  • 23.50 powrót do Poznania (Orlen Górczyn, ul. Zgoda)




A teraz wersja z obrazkami :)

Zamek Arcybiskupów Gnieźnieńskich w Uniejowie
Czyli jak duchowni umieli mieszkać po królewsku, zanim to było modne
Gdyby nie termy, pewnie mało kto dziś rzuciłby okiem na Uniejów. A szkoda, bo zamek, który tu stoi, to nie tylko cegła z wieżyczką i „ładny widok z okna”. To kawał historii w wersji VIP dla duchowieństwa – miejsce, gdzie arcybiskupi gnieźnieńscy urządzili sobie gotycko-renesansowy kurort, zanim słowo „wellness” weszło do słownika.
Pierwsze mury stanęły tu w XIV wieku, za czasów Jarosława Bogorii Skotnickiego – kumpla Kazimierza Wielkiego, który znał się na inwestowaniu w dobra luksusowe. Potem zamek był przebudowywany, ale zawsze z klasą: tu coś dobudowano, tam przeszklono, gdzieś indziej dodano nieco manierystycznego sznytu. Efekt? Budowla, która nie wygląda jak rekonstrukcja z gipsu, tylko jak prawdziwy salon władzy z epoki, tyle że bez polityki.
Czemu tu jedziemy? Bo to świetne wprowadzenie w klimat trasy – zamek, który łączy historię z atmosferą i pozwala się wczuć, zanim się w ogóle zacznie. Nie jest zbyt duży, nie przytłacza, ale robi robotę – i wizualnie, i opowieściowo. Po prostu dobrze zacząć od miejsca, które ma i ciężar, i lekkość, a do tego stoi w okolicy, gdzie nawet powietrze ma trochę więcej tlenu niż w sezonie na Krupówkach.
A, i jeszcze jedno: tu nie ma tłumów. Zamek nie udaje Wawelu, nie próbuje cię przekrzyczeć tablicami informacyjnymi. On po prostu jest – solidny, elegancki, z historią na twarzy i bez potrzeby pozowania.

Sanktuarium w Kałkowie
Czyli miejsce, w którym sacrum siada na bombie z betonu i patosu
Kałków to nie jest „ładny kościółek wśród wzgórz”, który wstawia się na Instagrama z podpisem „cisza i zaduma”. To jest polski religijny overload – architektoniczno-symboliczna kompozycja z pogranicza snu, objawienia i PRL‑owskiego betonu.
I w tym cały jego urok.
Powstało w latach 80. z inicjatywy księdza Czesława Wali – człowieka, który nie miał zamiaru stawiać kolejnej skromnej świątyni, tylko stworzyć żywe sanktuarium Narodu Polskiego. Takie przez duże „N” i „P”. W praktyce to gigantyczna przestrzeń, gdzie religijność miesza się z martyrologią, a obok kaplicy znajdziesz makietę kopalni, Golgotę, pomniki, sale pamięci i całe zestawy instalacji z przesłaniem. Mocnym. Bardzo mocnym. Momentami aż za bardzo.
To miejsce nie jest subtelne. Nie próbuje być „dla każdego”. I może właśnie dlatego trzeba je zobaczyć.
Bo z jednej strony to realna przestrzeń wiary i historii – ludzi, którzy budowali coś z potrzeby serca. Z drugiej: socjologiczny fenomen. Obiekt, który mówi tyle samo o religii, co o polskiej tożsamości, emocjach i tym, jak bardzo lubimy rzeczy „na bogato”.
Jest w tym coś niepokojącego, coś przyciągającego i coś absolutnie nie do podrobienia. To najbardziej kontrowersyjne miejsce na trasie – niektórych poruszy, innych skonsternuje, jeszcze innych rozbawi. Ale nikt nie wyjdzie obojętny.
Dlatego jedziemy. Nie po to, żeby oceniać. Tylko po to, żeby zobaczyć i przeżyć. I zrozumieć, że polska duchowość ma wiele twarzy – a Kałków jest tą, którą rzadko się pokazuje, ale trudno zapomnieć

Zamek Krzyżtopór
Pałac-marzenie, który zjadł samego siebie
Krzyżtopór to nie ruina. To fantazja w gruzach. Niewykończony pomnik ambicji, która wyprzedziła epokę i budżet. Miejsce, gdzie szaleństwo wizji spotkało się z realiami polskiego baroku, a potem z ogniem, wojną i bezlitosnym czasem.
Wybudowany w pierwszej połowie XVII wieku przez Krzysztofa Ossolińskiego – magnata z wyobraźnią większą niż zdrowy rozsądek – miał być największą rezydencją pałacową w tej części Europy. Zegarowa wieża, 365 okien, 52 komnaty, 12 sal balowych i 4 baszty – wszystko oparte o kalendarz, astrologię i fanaberię epoki. Nawet strop z akwarium nad salą jadalną, żeby patrzeć na rybki podczas kolacji.
Ale nie dokończono. A potem przyszli Szwedzi. I reszty można się domyślać. Zamek został porzucony i przez wieki obrastał legendami, domysłami i – jak to u nas – niezbyt intensywną troską o zabytek. Dziś Krzyżtopór to monument ruin, które bardziej się czuje niż zwiedza. Nie ma tam sal z meblami, ale jest echo. I to takie, które potrafi mocno walnąć w wyobraźnię.
Dlaczego tu jedziemy? Bo to jeden z tych punktów, które robią robotę nie przez to, co mają – ale przez to, co mogły mieć. Krzyżtopór to opowieść o przesadzie, rozmachu i kruchości wszystkiego, co miało być „na zawsze”. I choć dzisiaj to głównie mury i niebo nad głową – niosą więcej niż niejeden pałac z audioprzewodnikiem.
A jak staniesz w środku dziedzińca i zadrzesz głowę – zrozumiesz, że ta ruina to nie niedokończony projekt. To gotowa opowieść o Polsce.
Z rozmachem. Z upadkiem. Z legendą.


Sanok – Beksiński i ikony. Spotkanie, które nie miało prawa się wydarzyć
Zamek w Sanoku sam w sobie jest tylko opakowaniem. Betonowym, solidnym, niebrzydkim – ale bez tego, co w środku, nikt by o nim nie mówił.
A w środku – dwa światy, które dzieli wszystko: czas, forma, temperament.
I właśnie dlatego warto je skonfrontować.
Z jednej strony – Beksiński. Nie malarz, tylko konstruktor niepokoju. Jego prace nie chcą być oglądane – one wchodzą pod skórę. Ciche apokalipsy, zdeformowane figury, cisza, która krzyczy. Galeria nie prowadzi widza – ona go wciąga. A potem zamyka drzwi i zostawia z pytaniami.
Ale obok – ikony cerkiewne. Złote, płaskie, „proste”. A jednak mają w sobie spokój, którego Beksiński nigdy by nie zaakceptował. Są jak alfabet dla duszy – bez perspektywy, bez cienia, a mimo to z głębią, która rośnie z każdą minutą.
I tu wchodzi nasz przewodnik – nie „pan od sztuki”, tylko człowiek, który zna ten język od środka. On nie mówi, co widać. On tłumaczy, dlaczego to tak wygląda – skąd gesty, czemu proporcje są „złe”, dlaczego świętość nie potrzebuje realizmu. I nagle zaczynasz to widzieć.
To nie jest „dwóch mistrzów pod jednym dachem”. To dwa sposoby widzenia świata. Beksiński patrzy na człowieka od środka, ikony – z góry. Jeden mówi „zobacz, jak boli”, drugi – „spójrz, jak może być”.
I choć brzmi to jak sprzeczność, po chwili czujesz, że jedno bez drugiego byłoby płaskie.
Dlatego nie ma tu zwykłego zwiedzania. Jest wybór, balans, wewnętrzne przeciąganie liny.
I na końcu – nie odpowiedź, tylko echo.

Krasiczyn – renesans, baszty i boska dykteryjka
Zamek w Krasiczynie to perła renesansu – ale taka, której nikt nie nosi na szyi, bo zwyczajnie jest za duża. Fasady jak koronki z kamienia, dziedziniec jak z teatru, a baszty – cztery, symboliczne, jakby ktoś rozstawił szachy dla bogów. Wnętrza? Nieprzekombinowane. Piękne w tym, co zostawił czas i co zdołała ocalić historia.
Ale to nie dlatego wraca się do Krasiczyna myślami.
Bo może – jeśli szczęście dopisze – trafimy na przewodnika, którego głosu nie da się zapomnieć.
Nie dlatego, że mówi głośno. Tylko dlatego, że mówi celnie. A jedna z jego dykteryjek – ciągle brzmi nam w uszach.
Działo się to tak dawno temu, że jeszcze nie wymyślono bezstresowego wychowania. Boskie.
I to właśnie jest Krasiczyn. Z jednej strony zamek - pocztówka, idealny do zachwytów. Z drugiej – miejsce, które żyje w opowieści, nawet jeśli sam nie powie ani słowa.
A gdy doda coś przewodnik – zostaje na zawsze.

Przemyśl – trzy wieże, tysiąc historii i ławeczka na koniec
Przemyśl to nie „punkt na mapie”. To przecięcie wszystkiego: kultur, religii, granic, losów. Miasto, które przez wieki było polskie, ruskie, austro-węgierskie, potem znowu polskie, ale już inne. Przechodziło z rąk do rąk szybciej niż paczka w urzędzie celnym. A mimo to – nigdy nie zgasło.
I dlatego dziś stoją tam obok siebie trzy kolosy: katedra łacińska, cerkiew i synagoga – każdy budynek większy niż by wypadało.
Ta cerkiew, tak ogromna, że nie da się jej objąć aparatem. Ta katedra, gdzie kopuły sięgają ambicji, a nieba. I ta synagoga – dziś nieczynna, ale milcząca jak wyrzut sumienia. To wszystko w promieniu spaceru. A raczej w promieniu kręcenia głową, bo gdzie się nie spojrzy – historia.
Zamek też tam jest. Ale nie oszukujmy się – w Przemyślu zamek to tylko tło. Gubi się przy tych sakralnych kolosach, przy potężnym dziedzictwie miasta, które było ważniejsze niż Warszawa, zanim Warszawa się rozwinęła.
I jeszcze dworzec PKP – tak, to nie żart.
Trzeba go zobaczyć. I wysłuchać.
Peron, hala, echa monarchii, kiedy podróż pociągiem była elegancka jak wyjście do opery. Tu nie chodzi o transport. Tu chodzi o styl.
A kiedy już przetrawisz to wszystko, te warstwy historii, architektury, zderzenia wyznań, narodów i polityk – zostaje jeszcze ławeczka Szejka. Niepozorna. Z widokiem.
Bo mózg będzie obolały. I trzeba mu będzie dać chwilę na reset.
I to będzie dobre zakończenie.

Łańcut – zamek, ale nie tylko. Całe królewskie uniwersum
Łańcut to niby "zamek", ale to słowo to za mało. Za krótkie. Za biedne.
Bo to nie jest jeden budynek – to świat, który żył własnym rytmem, pachniał końską sierścią, tonął w zapachu różanych oranżerii i odbijał światło od luster w sali balowej.
Pałac Potockich i Lubomirskich – tak, piękny, z zachowanymi wnętrzami, pełen detali, które można chłonąć godzinami. Ale nie oszukujmy się – najciekawsze dzieje się obok.
Powozownia – to nie garaż z epoki, tylko cały dział transportu arystokracji. Karety, faetony, landa, sanie – wszystko, co miało koła lub płozy i klasę. I nie są to „eksponaty” – to kawał życia, który kiedyś turkotał po bruku jak dzisiejsze Porsche. Tyle że z lepszym zapachem skóry.
Jest też storczykarnia – miejsce, gdzie arystokratyczna potrzeba piękna spotykała się z botaniką. Tu nie chodzi tylko o kwiatki. Chodzi o to, że ktoś stworzył ogród do patrzenia, do wąchania, do przeżywania. I zrobił to z takim wyczuciem, że dzisiaj dalej działa.
A potem jeszcze oranżeria, łaźnie zamkowe, park angielski, który nie wymaga zdjęć – wystarczy w nim iść. Wszystko to tworzy mikroświat klasy, bez zadęcia. Łańcut nie krzyczy. Łańcut wie, że ma styl.
Dlatego to nie „kolejny zamek na trasie”.
To miejsce, gdzie możesz usiąść na chwilę i pomyśleć: kurczę, gdyby tak wyglądała codzienność, może nie musielibyśmy jechać na wakacje.

Leżajsk – muzeum piwa, ziemi i rzeczy, o których nikt Ci nie mówił w szkole
W Leżajsku mamy dwie rzeczy, które z pozoru się wykluczają: klasztor i browar. Ale my dziś celujemy w ten drugi klimat – choć, jak się okaże, znowu nic nie jest takie proste.
Muzeum Browarnictwa i Ziemi Leżajskiej to nie tylko ekspozycja kufli i etykiet. To opowieść o ludziach, którzy wiedzieli, jak robić rzeczy dobrze – z jęczmienia, chmielu i dumy.
Ale też o samym regionie – o tym, że Leżajsk to nie tylko punkt na piwnej mapie Polski, ale miejsce, które miało coś do powiedzenia w historii przemysłu, handlu, kultury.
Może mało kto o tym pamięta – ale właśnie od tego jest to muzeum.
Część browarnicza to wiadomo – technologia, tradycja, butelki, kapsle i złoty trunek, który nie potrzebuje reklamy. Ale potem przechodzimy do wystawy o Ziemi Leżajskiej – i tu nagle wchodzi inny ton. Trochę etnografii, trochę sentymentu, trochę zaskoczenia. Bo nagle okazuje się, że miejsce, które znaliśmy z etykiety na puszce, ma głębsze warstwy. Że są tu opowieści, które warto usłyszeć, zanim się wypije pierwszy łyk.
No i tak – jest też degustacja. Ale nie z plastikowego kubka przy maszynie. To rytuał zamknięcia – moment, w którym wszystko, czego się dowiedziałeś, nabiera smaku.
I nie chodzi tu o ilość. Chodzi o to, że Leżajsk po tej wizycie nie będzie już tylko napojem. Będzie kontekstem.
A to – wbrew pozorom – rzadko się zdarza.

Leżajsk – klasztor, gdzie barok wyszedł z siebie i wszedł na ściany
Z zewnątrz – spokojny. Surowa bryła, bez fajerwerków. Można by przejść obok i nie podejrzewać, że w środku czeka wizualna eksplozja na skalę liturgiczną.
Ale wystarczy przekroczyć próg Bazyliki Bernardynów i już wiadomo: tu barok nie znał umiaru.
Sufity jak niebo po LSD. Ściany, które nie zostawiają ani centymetra bez znaczenia. Rzeźby, złocenia, freski, które dosłownie wylewają się z przestrzeni. I oczywiście – organy. Monumentalne, wielopoziomowe, z ruchomymi figurami. Gdy zaczynają grać, człowiek ma wrażenie, że nie tyle słucha muzyki, co zostaje wciągnięty w jakiś boski mechanizm dźwięku i powietrza.
To nie miejsce do kontemplacji ciszy.
To miejsce, w którym Bóg przemawia przez dekoratora wnętrz z rozmachem i poczuciem absolutnej wyższości estetycznej.
Dlaczego tu jedziemy? Bo takich wnętrz się już dziś nie robi. I nawet jeśli ktoś nie chodzi do kościoła, nie klęka, nie wierzy – to stanie, zadrze głowę i powie jedno: "wow".
Bo to nie jest tylko przestrzeń sakralna. To teatr, który miał pokazać ludziom, że niebo jest możliwe – i wygląda jak to tutaj, tylko jeszcze lepiej.
Leżajski klasztor nie moralizuje. On robi wrażenie. I zostawia je z człowiekiem na dłużej niż niedzielna homilia.

Rzeszów by night – noc, która nie pozwala zasnąć z wrażenia
Rzeszów wieczorem to miasto, które zaskakuje dokładnie wtedy, kiedy człowiek już myśli, że nic go nie zaskoczy. To nie jest szybka kolacja i spać, to nie jest „zaliczony punkt” na trasie. To żywa, pulsująca przestrzeń, która po zmroku budzi się mocniej niż poznańska starówka w piątkowy wieczór. Promenada tętni – pełna ludzi, rozmów, światła i powietrza, które zamiast smogu niesie gwar i życie. Tu się nie siedzi – tu się płynie. Bez pośpiechu, ale z energią, która ciągnie cię dalej.
A potem wchodzi klimat – fontanna multimedialna. Niby nowoczesny bajer, ale zaskakuje atmosferą, która w magiczny sposób nie jest kiczowata. Światło, woda, muzyka – i nagle coś się dzieje. Człowiek staje wśród ludzi i patrzy, jak woda tańczy w rytm dźwięków, i zamiast „ładne”, myśli: „kurczę, naprawdę coś czuję”. To nie Las Vegas, nie Dubaj – to po prostu Rzeszów, który wie, jak opowiedzieć wieczór, bez słów i bez przesady.
A gdzieś w tle – pomnik. Nie jakiś tam zwykły monument, ale Pomnik Czynu Rewolucyjnego. Wielki, ciężki, kontrowersyjny jak pół internetu. Stoi i dzieli. Jedni chcą go zostawić jako symbol. Inni najchętniej wzięliby go na gruz i zrobili miejsce pod inwestycję. Zgadnijcie, po której stronie stoją deweloperzy. Ale mimo wszystko, ten betonowy gigant trwa. Jest czymś więcej niż tylko kawałkiem PRL‑owskiej estetyki – jest kawałkiem miasta, którego nie da się już odciąć od tożsamości. I choć możesz się z nim nie zgadzać, nie możesz go zignorować.
Dlatego kończymy dzień w miejscu, które nie chce się zamykać. Rzeszów nocą nie kładzie się spać, nie ucisza muzyki, nie kończy rozmów. Pozwala jeszcze chwilę pobyć – między fontanną a pomnikiem, między światłem a historią. I dobrze. Bo po takiej trasie potrzebujemy właśnie takiego zamknięcia – bez morału, ale z przestrzenią na wrażenie.

Baranów Sandomierski – zamek, który wie, że jest piękny i nie musi się z tym kryć
Zamek w Baranowie Sandomierskim to taki obiekt, który nie musi krzyczeć, żeby przyciągać uwagę. On po prostu stoi jak należy – elegancki, symetryczny, otoczony zielenią, biały jak porządny kołnierzyk i z krużgankami, które wyglądają, jakby zaraz miały posłużyć jako scena do jakiegoś dworskiego dramatu z końca XVI wieku. I to nie jest przypadek – bo ten renesansowy pałac, nazywany czasem „małym Wawelem”, naprawdę robi wrażenie. Ale nie z pompą, tylko z klasą.
Tu nie ma przesady, nie ma złotych sufitów ociekających ambicją. Jest czystość formy, proporcja, światło – coś, co działa na zmysły, zanim człowiek zdąży się przełączyć na tryb „zwiedzanie”. Spacer po dziedzińcu nie przypomina typowej „trasy przez zamek”. To raczej powolne zanurzanie się w estetyce, która uspokaja, a jednocześnie zostawia ślad. Jest tu też trochę historii, wiadomo – rody magnackie, pożary, przebudowy, klasyczne polskie „coś pięknego, ale nie nasze przez kawałek historii” – ale to wszystko schodzi na drugi plan, bo Baranów działa nie przez opowieść, tylko przez stan skupienia.
Dlaczego tam jedziemy? Bo to jeden z tych zamków, którymi łatwo się zachwycić – ale trudniej zapomnieć. Nie próbuje dominować programu. On go zamyka lub otwiera, w zależności od potrzeby – bo jest na tyle charakterystyczny, że może być pierwszym zachwytem i ostatnim westchnieniem. A przy tym nie zjada Cię turystycznym zgiełkiem. Pozwala się obejrzeć, przeżyć, sfotografować – ale zawsze z pewnym dystansem. Jakby chciał powiedzieć: „patrz, ale pamiętaj, że ja tu byłem długo przed tobą”.

Sandomierz – miasto piękniejsze niż serial, choć serial sprzedał je lepiej
W Sandomierzu wchodzimy klasycznie – na szybko meleks, żeby zobaczyć wszystko, zanim się rozleziemy, a potem już po swojemu, metodą nożną, bez spiny.
Bo to miasto nie potrzebuje poganiacza. Wystarczy, że się ruszysz, a już masz gotową pocztówkę.
Rynek – elegancki, zgrabny, podcienia jak z bajki.
Zamek – stoi, jakby był pewny siebie.
Ulice – kręte, jakby miały Ci coś do powiedzenia, ale najpierw sprawdzały, czy umiesz słuchać.
No i wiadomo, Ojciec Mateusz. Legenda roweru. Ktoś może zapyta, czy jeszcze tam jest. Pewnie tak. Pewnie stoi pod katedrą, może za winklem, może tylko w umysłach turystów, którzy i tak przyjechali tu bardziej po serial niż po architekturę. I tu dochodzimy do ciekawej rzeczy: jakim cudem zrobiono z przeciętnego serialu większe wydarzenie niż z jednego z najpiękniejszych miast w Polsce? Taki jest dziś marketing. Morderstwo i rower sprzedają się lepiej niż gotyckie ściany i renesansowe fasady. Ale z drugiej strony – niech będzie. Skoro dzięki fikcyjnemu księdzu ludzie przyjeżdżają, by potem zobaczyć, że Sandomierz jest dużo więcej niż rower i sutanna, to może to działa jak trzeba.
Tu się po prostu dobrze kończy trasę. Spokojnie, ładnie, ale z rozmachem pod spodem. Tak, żeby na sam koniec jeszcze coś się chciało. Może jeszcze jedno zdjęcie. Może jeszcze jedna myśl. Może... jeszcze raz tu wrócić.

(Michodem) Łańcut – synagoga, której się nie fotografuje
Nie robimy tam zdjęć. I dobrze. Bo to miejsce, które nie potrzebuje być utrwalone na karcie pamięci – ono zostaje samo, w głowie, w emocjach, w lekkim ścisku w gardle.
Synagoga w Łańcucie – ukryta, niepozorna z zewnątrz, ale w środku… no właśnie. Nie da się tego dobrze opowiedzieć. Można próbować, ale i tak zabraknie słów.
Wchodzi się tam i trafia na przewodnika – świeckiego, ale jakby osobiście związany z każdym ornamentem, każdym napisem, każdą luką w pamięci zbiorowej. Nie czyta z kartki. On mówi z wnętrza. O historii, o ludziach, o stracie. O tym, czego już nie ma, ale co tu – na tych ścianach – jakoś się trzyma. I człowiek słucha, wchłania, milknie. Bo to nie „punkt programu”. To przeżycie.
Tam nie rozmawia się o pogodzie. Tam się milknie. I tylko bolące nogi po godzinie stania mówią ci: czas wyjść. A ty nie chcesz. Bo to jedna z tych opowieści, które się czują, nie słyszy.





To zajawka - szczegóły wnet

Opinie o nas i naszych wyprawach
opinia
opinia
opinia
komentarze z fb
komentarze z fb
komentarze z fb
Wróć do spisu treści